WIARYGODNOŚĆ – TO SIĘ LICZY

0
Fot. Archiwum W. Tumidalskiego

Rozmowa z Wojciechem Tumidalskim, redaktorem naczelnym Polskiej Agencji Prasowej, byłym już, wieloletnim autorem rubryk
„Na wokandzie” i „Pitawal” naszego dwumiesięcznika.

Wojciech Tumidalski

W mediach pracuje od 1994 r. Zaczynał w Radiu Sudety, potem był związany z Radiem Wałbrzych i Rozgłośnią Harcerską. Do Polskiej Agencji Prasowej przeszedł w 1996 r., zajmował się najpierw tematyką oświatową, a potem wymiarem sprawiedliwości, pisząc dla PAP-u kilka tysięcy depesz o procesach karnych, cywilnych, administracyjnych, toczonych przed sądami wszystkich instancji. W 2010 r. został laureatem Złotej Wagi, a rok później Dziennikarzem Roku wybranym przez Krajową Izbę Radców Prawnych. Pełnił funkcję edytora w dziale społecznym i w newsroomie PAP-u. Z agencji odszedł w 2017 r. po 21 latach pracy. W październiku tego samego roku rozpoczął pracę w dziale prawnym „Rzeczpospolitej” (Gremi Media). 2 lutego br. został redaktorem naczelnym Polskiej Agencji Prasowej.

Wiele osób zaczynało lekturę „Radcy Prawnego” od Twoich sądowych opowieści. Odwiedziliśmy razem dziesiątki wokand. A zaczęło się…

To był 2011 r. Krajowa Rada Radców Prawnych uhonorowała mnie tytułem Dziennikarza Roku i wtedy też otrzymałem propozycję publikowania na waszych łamach, którą przyjąłem z satysfakcją i… tylko raz przez te wszystkie lata nie dostarczyłem tekstu. Nie wyrobiłem się na zakręcie i już nie dałem rady nadgonić uciekającego czasu.

OK, raz na 13 lat może się zdarzyć! W naszej współpracy były dwa pewniki: pierwszy – redakcja nigdy nie wiedziała, o czym napiszesz, a drugi – to, co przysyłałeś, zawsze było ciekawe.

Zawsze miałem swobodę w wyborze tematu, co dla dziennikarza jest czymś pierwszorzędnym. Z czasem zorientowałem się, że redakcja lubi kryminalne opowieści pasujące do rubryki „Pitawal”. Czyli różne mroczne, krwawe historie, w których ważną rolę odgrywają prawnicy: bez nich przecież sprawa nie jest taka fajna. Większa część opowiedzianych przeze mnie historii to procesy, na które sam chodziłem, ale korzystałem też z serwisu PAP-owskiego. Miałem z tego pisania przyjemność i dwa wieczory przy okazji każdego numeru… wycięte z życia rodzinnego. Tyle zajmowało opowiedzenie każdej historii, na którą składało się wiele elementów niepoddających się metodzie „kopiuj i wklej”. Była to fajna przygoda.

Skończyła się…

Co zrobić. Teraz przede mną inna przygoda, która – mam nadzieję – na zakończenie też okaże się miła i satysfakcjonująca.

Mam przed oczami grudniową blokadę siedziby PAP-u przez polityków. W lutym wszedłeś do swojego gabinetu już bez przeszkód?

Wszedłem bez przeszkód, ale atmosferę w firmie zastałem przygniatającą. Miny były grobowe. Czas utrudnień w możliwości wejścia do pracy pozostawił ogromne ślady w psychice ludzi. Większość z dużymi nadziejami witała nadchodzące zmiany, choć oczywiście nie myślę, że wszyscy. Ja ze swej strony chcę zagwarantować każdemu dziennikarzowi Polskiej Agencji Prasowej swobodę jego własnej myśli. Zupełnie mnie nie interesuje, na kogo on głosował w wyborach, dopóki to się nie przenosi na jego pracę dziennikarską. PAP ma być miejscem dla każdego, bo też i nasz serwis jest dla każdego. My musimy opisywać rzeczywistość nie w jakimś jej wycinku, ale w pełnym spektrum sceny politycznej czy społecznej. Tak aby redakcje mogły decydować, co sobie z tego wezmą.

To ogromne zadanie wymagające pracy wielu dziennikarzy… Wystarczy was?

Mało nas trochę. Potrzebujemy rąk do pracy. Szczególnie w dziale politycznym. Tu się dużo dzieje i powinniśmy o wszystkim ważnym informować. Jesteśmy na pierwszej linii frontu, bo w odróżnieniu od dziennikarstwa internetowo-prasowo-radiowo-telewizyjnego, które może korzystać z różnych źródeł, w tym z naszego serwisu, to my musimy być na miejscu i wszystko opisać. Bycie „papowcem” jest unikalną umiejętnością – i dlatego takich ludzi brakuje na rynku. O ile przejście z gazety do gazety czy z radia do telewizji nie wywołuje problemów warsztatowych, to agencja informacyjna rządzi się swoimi surowymi prawami. Dziennikarz PAP-u musi korzystać z pierwotnego źródła informacji, właściwie sam się nim staje. A to w dziennikarstwie najtrudniejsze. Jest taki eksperyment socjologiczny: 10 osób ogląda film z wypadku drogowego. Każda z nich opisze go inaczej. Wiele opisuje własne wrażenia związane z obejrzanym wypadkiem. W PAP-ie zatrudniłbym tę, która opisze zdarzenie, używając jak najmniejszej liczby przymiotników.

To między innymi o tym mówi książeczka, którą w PAP-ie wydaliście w latach 90.: „Vademecum Dziennikarza PAP”. Charakteryzuje wymagania, jakie przed wami stoją. Trochę czarna magia…

Napisał ją nieżyjący już Krzysiek Leski. Będzie nowa, bliższa naszym czasom i mam nadzieję, że równie dobra, a nawet lepsza. Pierwsze opracowanie powstało bowiem w czasach, kiedy praktycznie nie było jeszcze mediów społecznościowych. O to współczesne poprosiłem mojego nauczyciela i mistrza Łukasza Starzewskiego, który w PAP-ie spędził ponad 20 lat i odszedł do biura RPO w rok po moim przejściu do „Rzeczpospolitej”. Razem z nim napisze to Mirosław Lipowski – mój pierwszy szef w PAP-ie.

Jaką konkurencją są dla PAP-u media społecznościowe? Dzięki nim, wydaje się, możemy we wszystkich wydarzeniach uczestniczyć praktycznie online. Prawda czy fałsz?

Moim zdaniem PAP w naszym kraju nie ma konkurencji. To my powinniśmy – i to robimy – pokazywać, co jest rzeczywistością, a co nią nie jest. Oczywiście interesuje nas, co jakiś polityk powiedział na dany temat, ale dobrze też o to spytać ekspertów. Oni wyjaśnią, że „płaskoziemcy” nie mają racji, że warto się szczepić – by użyć najprostszych przykładów. Naszym zadaniem jest także oddzielanie ziarna od plew w mediach społecznościowych. My je oczywiście obserwujemy, ale ani X, ani Facebook nie będzie konkurencją dla PAP-u; my podajemy tylko zweryfikowane informacje. W mediach społecznościowych nie masz tej gwarancji. Naszą walutą jest zaufanie.

Trochę je straciliście za poprzednich rządów.

Tak, ale odbudowujemy.

Jeszcze trochę pomęczę: dziś wszyscy mówią o zasięgach, klikalność się liczy. A dla PAP-u?

Jeśli miałbym do wyboru być klikanym albo nudnym, ale prawdziwym – to wybrałbym to drugie. My się nie musimy ścigać na kliki, ale na to, kto będzie bardziej rzetelny.

Dziś wszyscy wszystko wiedzą, a punkt widzenia najczęściej zależy od politycznej lokacji. Czy jesteś przekonany, że ludzie chcą rzeczywiście poznać obiektywną prawdę? Przecież oni i tak już wiedzą…

Rozumiem, o co pytasz. Ale wiem, że my musimy tę prawdziwą informację dostarczać. To właśnie jest misja mediów publicznych, w tym PAP-u: pokazanie sprawy ze wszystkich stron. Tylko tyle i aż tyle.

Informacja kosztuje?

Tak. Nasze serwisy są płatne, choć część depesz jest ogólnodostępna. Mamy stronę pap.pl, która pokazuje wybrane informacje z dnia – jest to drobny ułamek tego, co codziennie przygotowujemy. Mieści się tam kilkadziesiąt, może trochę więcej depesz dziennie, rozdzielonych na różne działy. W „dużym” serwisie chcemy być bardziej przewidywalni: antycypować, co się może zdarzyć, i z wyprzedzeniem informować o tym naszych odbiorców, wskazując, jakie depesze w najbliższych godzinach nadamy. W ten sposób zwiększamy szanse, że ktoś skorzysta z naszej pracy.

Status agencji „w likwidacji” nie przeszkadza?

Były pojedyncze pytania koleżanek i kolegów, na czym stoimy. I ja to doskonale rozumiem. Likwidacja PAP-u jest wpisana do KRS-u. I to powinno uspokoić sytuację. Osobiście czuję się bezpiecznie. Nie sądzę, by doszło do rzeczywistej likwidacji PAP-u. Dla obiegu informacji w kraju to nie do wyobrażenia. Tak do tego podchodzę i wszystkich uspokajam – wierzę, że skutecznie. Prezes likwidator Marek Błoński jest byłem korespondentem PAP-u w Katowicach. Dzięki temu, że go znam i wiem, kim jest, mogłem się bez wahania zgodzić na propozycję objęcia sterów agencji – choć w „Rzeczpospolitej” było mi dobrze.

Przez lata byłeś dziennikarzem PAP-u, potem zastępcą szefa działu prawnego w „Rzeczpospolitej”. Wróciłeś do siebie?

 W pewnym sensie tak. Znałem większość dziennikarzy. Koleżanki i kolegów z innych działów też. Mam przyjemność pracować z radcami prawnymi pod kierunkiem Karola Moesa, co też daje poczucie bezpieczeństwa. Przypadki rozstawania się z agencją są zupełnie jednostkowe i raczej chcemy przyjmować, niż zwalniać.

Nadal będziecie mieli zagranicznych korespondentów?

Oczywiście. Trudno funkcjonować bez własnych wiadomości z zagranicy. Choć Rosja i Białoruś są trudnym tematem, ale np. do Ukrainy wysłaliśmy drugą osobę. Są i będą Bruksela, Paryż, Londyn, Berlin, Praga, Waszyngton. Zapewne będą pewne korekty osobowe na tych placówkach, ale nie chcemy ich likwidować.

A skąd się wziął Zaawansowany Zespół Niespokojnych Nóg? Kapela punkrockowa, w której grasz na gitarze, śpiewasz, komponujesz. Fajna muzyka to jest. To się zaczęło w PAP-ie. Tak się złożyło, że nasz kolega Mariusz Wachowicz, który był dziennikarzem od spraw służby zdrowia, miał wypadek na rowerze w lesie. Leżał w śpiączce przez kilka miesięcy. To było w 2015 r. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, więc ktoś wpadł na pomysł, aby zrobić świąteczną imprezę i zebrać pieniądze dla Mariusza. No dobra, to więc coś zróbmy – powiedział mój kolega Piotrek Śmiłowicz, dziś w „Tygodniku Powszechnym”, i umówiliśmy się, że zagramy tam kilka piosenek. Wówczas wszyscy byliśmy dziennikarzami PAP-u. Dziś to ja i Wojtek Krzyczkowski, autor tekstów. Paweł Żebrowski jest rzecznikiem ZUS-u, a Krzysiek Florczyk jest radcą handlowym w Pekinie. I tak poszło. Gramy. Lubimy to.