Konkubinat na wokandzie

0
Blindfolded figure of Justice holding scales and a sword conceptual of the courts, judgement, law and order in a beam of light over a grey background with copy space

Słowo „konkubinat” wciąż ma coś z prawniczego zaklęcia. Brzmi jednocześnie poważnie
i nieco egzotycznie, jakby kryło w sobie więcej tajemnic, niż w rzeczywistości ma.
„Żyją w konkubinacie” – szeptano kiedyś w tonie lekkiego zgorszenia, ale dziś mówią
o tym z obojętnością. Statystyki są nieubłagane; coraz więcej młodych ludzi decyduje się nie iść do urzędu czy do ołtarza, tylko razem wynająć mieszkanie, kupić meble, przygarnąć kota lub psa, wychowywać wspólne dzieci. Z perspektywy codzienności to niemal małżeństwo, ale z perspektywy prawa nadal wolny związek, bez ustawy,
bez wspólności majątkowej, bez kodeksowej definicji.

I właśnie dlatego, gdy taki związek się kończy, zaczynają się przysłowiowe schody. Jak rozliczyć nakłady, które jedna strona poniosła na majątek drugiej? Czy można liczyć na to, że wspólne remonty, kredyty i lata pracy w rodzinnej firmie zostaną potraktowane jak wkład w małżeńską wspólność? Czy może jest to po prostu „ryzyko biznesowe”, które każdy powinien wkalkulować w decyzję o nieformalnym związku?

Odpowiedzi na te pytania udzielił niedawno Sąd Najwyższy w postanowieniu z 25 czerwca 2025 r. (I CSK 969/25). Sprawa dotyczyła kobiety, która po kilkunastu latach wspólnego życia z partnerem została – mówiąc wprost – z niczym. On zatrzymał dom i firmę, ona miała jedynie wspomnienia i poczucie straconego czasu. Ale postanowiła walczyć: wskazała, że jej wkład nie był wyłącznie „emocjonalny”. To ona prowadziła dom, opiekowała się dziećmi, a także wspierała partnera w biznesie. Sąd apelacyjny nakazał więc mężczyźnie zwrócić część nakładów, bo w przeciwnym razie doszłoby do bezpodstawnego wzbogacenia.

Skarga kasacyjna mężczyzny nie została nawet przyjęta do rozpoznania. Argumenty, że prowadzenie domu to „naturalny element konkubinatu” i że związek był „czasowy”, nie przekonały Sądu Najwyższego. Wbrew pozorom konkubinat nie jest układem tymczasowym z klauzulą wygaśnięcia. Ktoś, kto przez lata inwestuje pieniądze i czas we wspólne życie, nie może być potraktowany jak wolontariusz.

Co z tego wynika dla wielu osób żyjących w związkach partnerskich bez ślubu? Przede wszystkim to, że brak ustawy o konkubinacie nie oznacza braku ochrony prawnej. Przepisy o bezpodstawnym wzbogaceniu stają się w takich sytuacjach ratunkiem. Jeśli jedna strona dokładała się do kredytu, remontowała dom albo pracowała w firmie partnera bez wynagrodzenia, po rozstaniu może żądać rozliczenia. Trzeba tylko wykazać, że te nakłady rzeczywiście wzbogaciły drugą stronę i nie miały charakteru czysto towarzyskiego.

Oczywiście, jak prawnicy lubią podkreślać, dowody są kluczowe. W praktyce oznacza to, że rachunki, przelewy, e-maile czy nawet świadkowie mogą zadecydować o tym, czy ktoś odzyska swoje pieniądze. Moralny argument „przecież razem żyliśmy” bywa niewystarczający. Można by rzec, że to orzeczenie Sądu Najwyższego to lekcja realizmu. Romantyzm romantyzmem, ale jeśli inwestujesz w majątek, który nie jest twój, albo w firmę, w której nie masz udziałów, to przynajmniej miej świadomość konsekwencji. A najlepiej – zadbaj o umowę. Tak, umowa partnerska w konkubinacie brzmi jak pozbawienie miłości resztek magii, ale może uratować od długich i kosztownych procesów.

Sąd Najwyższy kolejny raz przypomniał, że prawo nie zostawia ludzi żyjących w związkach nieformalnych bez ochrony, ale nie zrobi wszystkiego za nich. Ostatecznie każdy z nas odpowiada za to, jak udokumentuje swój wkład i jakie ryzyko podejmuje. Związek bez ślubu to wolność, ale także brak pewnych przywilejów – a przywileje w prawie rzadko przychodzą bez obowiązków.

Można oczywiście narzekać, że to kolejny dowód na to, że Polska potrzebuje ustawy o związkach partnerskich, która jasno określiłaby zasady rozliczeń. Ale póki jej nie ma, pozostaje nam treść art. 405 Kodeksu cywilnego i zasada, że „nikt nie może bezpodstawnie wzbogacać się cudzym kosztem”. W praktyce całkiem potężna broń, o ile umiemy z niej korzystać. Bo choć podobno miłość bywa ślepa, to prawo na szczęście patrzy całkiem wyraźnie.