Rozmowa z Konradem Mazurem, podróżnikiem, rowerzystą, radcą prawnym.
Można zacząć tak: „Dostałem rower na komunię i…”.
Komunia w moich czasach była niemal równoznaczna z takim prezentem. Pamiętam tylko, że rower szybko się zepsuł, więc nie była to miłość od pierwszego wejrzenia.
To kiedy zaczęła się pana pasja rowerowa?
Mój przyjaciel organizował cykl rajdów dookoła Polski. Każdy po kilkaset km, kilkunastoosobowe towarzystwo zapaleńców, jazda z sakwami i bez wsparcia technicznego. To były wyprawy all inclusive: noclegi pod dachem, śniadania, obiadokolacje; na bogato. Dołączyłem do nich w 2017 r. Zaledwie rok wcześniej kupiłem swój pierwszy „dorosły” rower i pojechałem na 100-km rajd z trzyletnim synkiem. Trasa była niestety o 6 km dłuższa i pod koniec niespodziewanie mnie odcięło. Z kilkuset startujących osób na metę wjechała za mną tylko karetka zabezpieczająca imprezę. Wtedy był to dla mnie Mont Blanc. Ziarno jednak zostało zasiane.
Polska widziana z siodełka rowerowego wygląda inaczej?
Zdecydowanie tak. Jest cudowna, a na rowerze smakuje wybornie. Rower pozwala dotrzeć do miejsc, których nie zauważamy, jadąc samochodem. Przejechałem przez dwa lata ze znajomymi wschodnią i południową ścianę Polski. Te rajdy nauczyły mnie, jak reagować na swoje słabości i w czym szukać determinacji do dalszej jazdy.
Na jednym z filmów ze swoich podróży nazwał się pan minimalistą. To znaczy?
Mój bagaż w 2017 r. ważył pewnie z 20 kg, dzisiaj nie przekracza już 10 kg. Potrafiłem wymienić klapki pod prysznic, bo znalazłem lżejsze o 30 g (śmiech). Moje wyprawy są budżetowe. Nocuję w większości pod namiotem, a czasami bez niego. Jeżdżę tylko w jednej koszulce, nie mam długich spodni. Namiot to tropik bez sypialni, moskitiera tylko na głowę, lekki system do gotowania. Takie podejście sprawia, że niczego nigdy nie zgubiłem, bo wszystko, co mam, jest po prostu niezbędne. Po każdym powrocie zawsze zaskakuje mnie ilość rzeczy w szafie, jedzenia w lodówce, woda lecąca z kranu to istny cud. Kto spał bez żadnych wygód, ten zrozumie, o czym mówię.
O pierwszej pana dalekiej wyprawie donosiły media. Kiedy podjął pan decyzję: jedziemy?
Moje dwie córki mieszkają od wielu lat w Wielkiej Brytanii. Od starszej, Niki, dostałem wiadomość, że zostanie po raz pierwszy mamą, a ja dziadkiem. To był 2018 r. Musiałem to uczcić w wyjątkowy sposób. Postanowiłem pojechać do nich rowerem. Nie byłem na tyle odważny, by zrobić to samemu. Z kolegą Januszem Spaleniakiem ruszyliśmy z Kalisza parę dni po urodzinach Aurory. Mimo wielu przeciwności udało nam się w zdrowiu pokonać 1750 km w 13 dni. Łatwo nie było. Szczęście i wzruszenie po zakończeniu pozostaną ze mną na zawsze.
A druga wyprawa?
Najmłodsza córka Marcelinka kończyła 18 lat. Mieszkała wówczas w Southampton, dzisiaj studiuje w Edynburgu. W tę trasę pojechałem sam. To był świadomy wybór. Jako radcowie prawni spotykamy się z setkami osób, a ja potrzebowałem resetu od spraw dnia codziennego. Jazda z kimś innym potrafi być budująca i bezpieczna, ale samotna daje zupełnie inne emocje.
We wrześniu 2019 r. wylądowałem w Rzymie i ruszyłem z Watykanu, oczywiście do… Southampton. Z tej wyprawy na pewno zapamiętam przejazd przez Alpy. 45 km podjazdu na Great St Bernard na ponad 2400 m n.p.m. to był bodaj najdłuższy dzień mojego życia i ponad 8 h czystej jazdy. Mógłbym wtedy napisać parę apelacji, a nawet odpowiedzi na nie (śmiech). Po szwajcarskiej stronie nocowałem samotnie w emergency house. Taka chatka bez bieżącej wody, prądu, bez zasięgu sieci komórkowej. Na kolację ugotowałem tylko ryż i kilkanaście oliwek, bo niczego więcej nie miałem. W przewodniku Michelin nie ma tylu gwiazdek, by oddać smak tamtego posiłku.
Potem był przejazd przez Lozannę i Francja, która nie jest moją mentalną bajką (oprócz Bretanii i Normandii). W Paryżu nocowałem w Lasku Bulońskim, bo chciałem kolejnego dnia odwiedzić korty Rolanda Garrosa i nagrać tam krótki z kimś wywiad. Myśleli, że przyjechałem z polskiej federacji tenisa ziemnego (śmiech). Do dzisiaj, jak widzę jakiś film z wieżą Eiffla, to pojawia się myśl, że może nie ja tam byłem, tylko ten drugi Konrad.
Była kontynuacja tych wypraw?
Urodziła się w Southampton moja druga wnuczka, Aurelia. Nie było wyjścia. We wrześniu 2020 r. ruszyłem z Porto. Drogi z kostki brukowej zapewniły mi niezapomniane masaże. Na szczęście rower wytrzymał. Tego, co wówczas przeżył, nie obejmowała żadna gwarancja czy rękojmia. Covid sprawił, że w Hiszpanii było jak na Marsie. Puste miasteczka, pozamykane sklepy, ludzie na własnych posesjach chodzili w maseczkach. Do tego nieprzeciętne upały i aż do San Sebastian mordewind, czyli czołowy wiatr. Wieczorami, jak przestawał wiać, to cisza była wręcz nienaturalna. 10 dni jazdy na wschód sprawiło, że moja prawa strona ciała była opalona, a lewa wręcz blada. Potem Francja wzdłuż zachodniego wybrzeża Atlantyku, a na końcu majestatyczny Mont-Saint-Michel i plaża Omaha. To była najdłuższa moja misja: niemal 2000 km w 19 dni. Może o parę dni za długa, bo zacząłem już tęsknić za ludźmi (uśmiech).
Muszę spytać, czy na drugiej wnuczce się skończyło?
Nika i Max doczekali się trzeciej pociechy i to Anastasji poświęciłem kolejną wyprawę w roku 2022. Wcześniej zmarła moja mama i poszedłem w góry, by z nią porozmawiać. Przeszedłem Główny Szlak Beskidzki z Ustronia do Wołosatego. 540 km w 15 dni pozwoliło mi zobaczyć świat w slow motion. To była podróż do mojego dzieciństwa. Otworzyłem w umyśle szufladki, o których już nawet zapomniałem, że je zapomniałem.
Wracając do roweru. Start był w Barcelonie, ponad 40ºC w Katalonii, pozamykane kampingi (zagrożenie pożarowe), podjazd na Montserrat, a potem trasa do Andory. Moje tętno skakało nie raz i nie dwa do ponad 150. Po paru dniach, w Pirenejach, już na prawie 2100 m. n.p.m. „ogrzewało” mnie jedynie 7ºC. Tym razem Francja to już drogi przez Lourdes, niekończące się winnice koło Bordeaux, dolinę Loary i na końcu fantastyczną Bretanię.
Kogo spotyka pan na trasie?
Samych przyjaznych ludzi. Południowe kraje zakochane są w kolarstwie szosowym, ale istnieje duży szacunek dla sakwiarzy. Nigdy nie kupiłem wody. Brałem ją z kranów przy drodze, z barów, od ludzi. Nikt nigdy nie odmówił pomocy. Samotny rowerzysta zawsze budzi sympatię i na tym korzystam.
Mogę spytać, dlaczego pan jeździ?
To złożona odpowiedź. Od początku mam takie motto, które towarzyszy mi w tych wyprawach, że nigdy nie jadę do moich dzieci, tylko zawsze do nich wracam. Każda moja wyprawa ma ich imię. Tę rozłąkę i tęsknotę za nimi staram się przekuć również na inspirację dla innych. Mam 52 lata i mój przypadek jest żywym przykładem znanego bon motu, że nigdy nie jest za późno.
Nagrywa pan filmy z podróży.
Mam swój kanał na YouTube: Rower na tak. Jestem obecny w mediach społecznościowych, gdzie robię z wypraw codzienne relacje. Dzięki temu nie tylko zabieram w tę podróż wiele osób, ale i ja ją zapamiętuję, bo po paru dniach jazdy ilość bodźców, wrażeń i informacji jest często nie do ogarnięcia. Filmy pozwalają mi to wszystko uporządkować, a ich montaż po powrocie sprawia, że jeszcze raz to wszystko przeżywam.
Jakie plany w tym roku?
Póki co w Southampton cisza. Postanowiłem wrócić do pieszych wędrówek i planuję przejście najbardziej dzikiego szlaku w Polsce – Niebieskiego Szlaku Karpackiego z Rzeszowa do Grybowa. Tę podróż zadedykuję mojemu tacie, który jest przewodnikiem górskim, a te tereny to jego miłość i dzieciństwo.
Każdy może tak podróżować?
Każdy ma swój Mount Everest i ja również. Dla jednych jest to przejechanie 10 km, a dla innych 100. Jest wiele osób, które robią niesamowite projekty. Horyzont moich horyzontów jest już inny niż parę lat temu, ale pewnie daleko już go nie przesunę. Innym z całego serca tego życzę…
Rozmawiał Krzysztof Mering