Rozmowa z Olimpią Leniar, radczynią prawną z OIRP w Rzeszowie,
organistką oraz piłkarką – osobą pełną energii, która każdego dnia udowadnia,
że czas to pojęcie względne.
Olimpia Leniar
Skończyła prawo na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, studia podyplomowe w zakresie prawa umów na Uniwersytecie Jagiellońskim i aplikację radcowską w Okręgowej Izbie Radców Prawnych w Rzeszowie, gdzie nadal działa. Mieszka w Siedleczce, otworzyła własną kancelarię w Soninie, pracuje także w kancelarii w Przemyślu.
Niedawno skończyła pani aplikację radcowską i rozpoczęła prywatną praktykę. Czy kiedy decydowała się pani na studia prawnicze, wiedziała pani, że będzie łączyć pracę radczyni z byciem organistką w kościele?
Nie, nawet nie przeszło mi to przez myśl, ponieważ naukę gry na organach rozpoczęłam, będąc już na drugim roku studiów prawniczych. Ale muzyka zawsze była obecna w moim życiu. Lubiłam śpiewać i tańczyć, w podstawówce uczyłam się grać na keyboardzie w tzw. ognisku muzycznym, później poszłam do państwowej szkoły muzycznej pierwszego stopnia, gdzie uczyłam się gry na akordeonie. W liceum miałam przerwę, a na studiach stwierdziłam, że mi tego brakuje.
Wtedy zdecydowała się pani na studium organistowskie?
Nie do końca. Do muzyki wróciłam przypadkiem. Kiedy byłam na pierwszym roku prawa, przyjaciółka poprosiła mnie o zaśpiewanie na ślubie jej brata. Miała być jedna piosenka, ale miejscowy organista był tak zachwycony, że ostatecznie stanęło na trzech czy czterech. Na koniec spytał, czy może mnie polecać innym. Poczta pantoflowa to najlepsza reklama, miałam więc coraz więcej zleceń, a z tym organistą później założyliśmy duet. Mogłam w tym czasie przyjrzeć się grze organistów z bliska – niektórzy potrafili wydobyć z instrumentu imponujące brzmienia, inni sprawiali, że bardziej stresowałam się ich akompaniamentem niż własnym wykonaniem. To wszystko coraz bardziej skłaniało mnie ku myśli, że fajnie byłoby umieć samemu grać na tym wspaniałym instrumencie. I tak trafiłam do studium organistowskiego.
Pamięta pani swój pierwszy raz przy organach?
Tak, nawet przyspieszyłam ten moment. Pierwszy rok studium ogranicza się do nauki gry na fortepianie oraz poznania notacji. Ja nuty już znałam ze szkoły, a że nie mogłam się doczekać gry na organach, poprosiłam o materiały na drugi rok i tak się wciągnęłam, że przez wakacje opanowałam ponad połowę repertuaru. Pierwsze kroki jako organistka stawiałam w parafii pw. Nawrócenia św. Pawła w centrum Lublina. Zaczęłam jeszcze w trakcie nauki – studium na to naciskało, bo później trudno jest się przełamać. W pierwszej chwili wizja grania podczas mszy świętej jest naprawdę przerażająca – wszystko dzieje się tak szybko: wybierasz głosy, uruchamiasz rzutnik, grasz, śpiewasz, sprawdzasz, co się dzieje na ołtarzu – może trzeba będzie zagrać jeszcze jedną zwrotkę albo coś zaimprowizować – kończysz, ale już musisz być gotowy na dialog z celebransem. Wiele dialogów ma kilka wariantów i nie wiadomo, na który zdecyduje się kapłan, ani w jakiej tonacji zaśpiewa, a czas na reakcję to najczęściej ułamek sekundy. Ja zostałam rzucona trochę na głęboką wodę, przez co presja była jeszcze większa, ale też i rozwój szybszy.
Organy są wymagającym instrumentem. Długo trwa opanowanie ich w takim stopniu, aby poczuć się pewnie?
Zdecydowanie tak, samo studium trwa pięć lat. Ja miałam to szczęście, że mogłam ćwiczyć na wspaniałym instrumencie – 31-głosowych organach piszczałkowych Riegera. To taki maybach wśród organów. Musiałam się wprawdzie uczyć w trybie przyspieszonym, bo miałam siedem mszy w niedziele i po trzy dziennie w tygodniu. Zaczynałam na wakacjach, więc całe spędziłam w kościele. To był wymagający czas, ale dzięki temu mogłam czuć się pewnie już po paru miesiącach grania.
Miała też pani nieoczywistą okazję zagrać w wyjątkowym miejscu. Proszę o tym opowiedzieć…
Domyślam się, że mówi pani o Jasnej Górze. Tak, faktycznie dostałam szansę, żeby tam zagrać. To było podczas Ogólnopolskich Dożynek Jasnogórskich w 2022 r. Nie grałam wprawdzie na tych głównych uroczystościach, które odbywają się na zewnętrznym placu, ale dzień przed, podczas mszy świętej, której także przewodniczył biskup. To było niesamowite przeżycie – wspaniały instrument i gromki śpiew ludzi.
Jak się pani tam dostała?
Ówczesny proboszcz parafii w Soninie, w której gram obecnie – ks. Władysław Dubiel – jako archidiecezjalny duszpasterz rolników był współodpowiedzialny za organizację tego wydarzenia. Z uwagi na obchodzony wówczas jubileusz chóru parafialnego postanowił zaangażować nas w tę uroczystość. Miałam przyjemność zagrać wtedy całą mszę, chociaż organista jasnogórski był obok. Chyba wyszło całkiem nieźle, bo na koniec biskup podziękował organiście jasnogórskiemu (śmiech).
A jak wygląda typowy dzień organistki w parafii?
Trudno mi powiedzieć, bo mój nie jest typowy przez to, że łączę go z pracą prawniczą. W trakcie studiów na pewno było bardziej intensywnie. W tygodniu grałam dwie msze rano i jedną wieczorem, a w międzyczasie chodziłam na zajęcia. W niedzielę siedem mszy, po nich próba chóru, w którym śpiewałam, i powrót po 22. Teraz jest trochę spokojniej, bo mimo że łączę to z pracą zawodową, to jednak grania mam zdecydowanie mniej. W tygodniu zasadniczo jest jedna msza o godz. 18.00, w niedzielę cztery: o 7.30 (poprzedzona godzinkami o 7.00), 9.30, 11.00 i 15.00. Po pierwszej jest śniadanie, po drugiej próba scholi, którą prowadzę, a po trzeciej obiad i chwila dla siebie przed ostatnią mszą.
Organy nie są pani jedynym instrumentem. Zgadza się?
Tak, gram też co nieco na gitarze oraz na akordeonie. Na gitarze nauczyłam się grać sama w podstawówce. Należałam do parafialnego oddziału KSM. W wakacje organizowano różne turnusy, m.in. muzyczny. Bardzo chciałam pojechać, ale warunkiem było zabranie ze sobą gitary. Wtedy siostra sprezentowała mi gitarę akustyczną, niespotykaną, bo… różową! Przekonałam się do niej, bo wszyscy potem kojarzyli dziewczynę z różową gitarą. Akordeon był natomiast moim instrumentem w szkole muzycznej. Raz zabrałam go na pielgrzymkę na Jasną Górę. Wiele razy zdarzyło się przejść cały odcinek (jeden to ok. 4–8 km), a grałam dosłownie wszystko – pielgrzymkowe hity, pieśni kościelne, a nawet patriotyczne szlagiery. Podczas śpiewania utworu „My, Pierwsza Brygada” nogi szły same. Na pielgrzymim szlaku muszę docenić akordeon za jeszcze jedną rzecz – świetnie równoważy niesiony na plecach plecak (śmiech).

Przejdźmy teraz do drugiej pani pasji, równie niecodziennej. Mówię o piłce nożnej. Skąd to się wzięło?
Cóż, żadna w tym moja zasługa, może poza tym, że zawsze miałam dużo energii i lubiłam się ruszać. Piłka nożna od razu przypadła mi do gustu i gdy chłopcy grali, to ja też chciałam. Mam dwóch starszych braci – młodszy z nich nie przepadał grać, ale za to starszy uwielbiał. Czasem trenował przy domu strzały, stawiając mnie na bramce. Zdarzało się, że i mi pozwalał trochę postrzelać (śmiech). Później po prostu chodziłam na boisko z kolegami. A dzisiaj gram w kobiecej drużynie klubu piłkarskiego ŁKS Stal Łańcut.
Pytanie, które mi się nasuwa automatycznie, to jak pani łączy te wszystkie aktywności? Doba ma tylko 24 godziny…
Wstaję o 6.00, czasem 5.00 rano, o 7.00 wyjeżdżam z domu, pracuję do 16.00. Stamtąd jadę prosto do parafii, o 18.00 gram mszę, po mszy szybko się przebieram, pędzę na trening i wracam do domu po 21.00.W tym roku nasza drużyna znalazła się w trzeciej lidze i jest duże parcie, żeby awansować do drugiej, więc i ja do tematu podeszłam poważnie. Treningi mamy trzy razy w tygodniu – zwykle we wtorki, czwartki i piątki, a dla chętnych dodatkowy w soboty. W środy z kolei jeżdżę na gierkę z radcami z izby. Obecnie nabawiłam się lekkiej kontuzji i nieco odpuściłam, tzn. cały czas trenuję, ale ćwiczę drugą nogę (śmiech).
Sport na pewno uczy wytrwałości, a gra na organach wrażliwości. Piłka z kolei to refleks i precyzja. Połączenie tego wszystkiego świadczy też o pani ogromnej determinacji. Jak to się przekłada na pracę prawnika? Czy te umiejętności się przydają?
Myślę, że tak. Choć trudno to tak zerojedynkowo przełożyć. Ja po prostu lubię się imać różnych zajęć. Sport kocham w każdej postaci. Był czas, kiedy uczyłam się jazdy konnej, trenowałam tenis stołowy czy szlifowałam pływanie kraulem. Zawsze lubiłam także artystyczne zajęcia – śpiew, taniec, rysowanie. W segregatorze z dyplomami ze szkolnych lat mam nawet dyplom za zajęcie trzeciego miejsca w zawodach wędkarskich (śmiech). Udzielałam się naprawdę w wielu inicjatywach. Spotkałam dzięki temu na swojej drodze różnych ludzi o różnych doświadczeniach i każda z nich coś wniosła do mojego życia. Na pewno wszystko to wpłynęło też na rozwój umiejętności komunikacji, która przecież jest podstawą w pracy prawnika. Łączenie różnych obowiązków uczy samodyscypliny, zarządzania czasem oraz reagowania na niespodziewane sytuacje. Z kolei wystąpienia muzyczne pomagają opanować stres związany z wystąpieniami publicznymi czy pracą z klientami, a to przecież także nieodzowna część pracy prawnika. Nie odkryję nic nowego, gdy powiem, że generalnie nauka nowych rzeczy rozwija mózg, a lotny umysł to cenny atut w każdej profesji.
Rozmawiała Marlena Felisiak





























