Człowiek bez ziemi dziczeje

0

Rozmowa z Kamilem Dobrenko, radcą prawnym z OIRP w Olsztynie, miłośnikiem przyrody, wielkim fanem wsi i zapalonym rolnikiem.

Kamil Dobrenko

Ma 39 lat. Jest szczęśliwym mężem swojej żony Eweliny, ojcem pięciorga dzieci, spełnionym rolnikiem, wiejskim organistą i radcą prawnym zrzeszonym w Okręgowej Izbie Radców Prawnych w Olsztynie. O sobie mówi tak: „Filmowy Kazimierz Pawlak zwykł mawiać, że ziemia bez ludzi dziczeje. Ja po przemieszkaniu ponad 10 lat w mieście stwierdziłem, że to jednak człowiek bez ziemi dziczeje”.

n Olsztyn w ubiegłym roku został ogłoszony najlepszym miastem do życia w Polsce, a pan się z niego wyprowadził. Dlaczego?

Wszystkie dzikie miejsca zaczęły po prostu znikać. Powstały urządzone plaże i bloki wzdłuż linii brzegowej. Z jednej strony fajnie, bo stworzono jakąś infrastrukturę, ale i dla mnie jako człowieka ze wsi tęskniącego za dziczą i przestrzenią, i dla mojej żony także, były to zmiany na gorsze. Potwierdzam, że Olsztyn jako miasto jest przyjemny do życia, jednak zaczął dążyć do tego, żeby mieć klimat wielkomiejski, a nam się podobał jego klimat wcześniejszy, małomiasteczkowy.

n No i wrócił pan na Podlasie…

Tak, ale nie sam, bo już z całą rodziną, na rodzinne Podlasie, a nawet konkretnie do mojej rodzinnej miejscowości, Zubrzycy Małej. Mieszkamy w tej chwili 500 m od mojego rodzinnego domu.

n Kiedy się państwo przenieśliście do Zubrzycy Małej?

Dokładnie 15 sierpnia 2019 r. Nie mieliśmy tutaj nawet mebli, więc dzieci położyliśmy spać u moich rodziców, a my z żoną przez pół nocy próbowaliśmy jakoś z grubsza rozłożyć rzeczy w naszym nowo zakupionym domu. A następnego dnia musiałem zostawić rodzinę i pojechać na dwa tygodnie na poligon, bo byłem wtedy żołnierzem Wojsk Obrony Terytorialnej i akurat w tym czasie miałem zgrupowanie poligonowe.

n Ten wątek WOT jest bardzo ciekawy, bo pan, jak rozumiem, zapisał się do wojska, jeszcze mieszkając w Olsztynie?

Tak, jako typowy mieszczuch. Oprócz pobudek patriotycznych i ciągot do munduru, jeszcze z czasów młodości, innym ważnym powodem takiej decyzji był dla mnie też brak przestrzeni, brak kontaktu z przyrodą. Wykonując pracę biurową i mieszkając w bloku, jako człowiek, który dotąd całe swoje życie spędził na wsi, zacząłem miewać objawy klaustrofobii. Męczyło mnie to i zaczynałem się dusić. Po rozmowach z żoną doszliśmy do wniosku, że wstąpienie do WOT może być sposobem na zaradzenie tej sytuacji. Formację reklamowano jako łatwą do pogodzenia z życiem zawodowym, a zajęcia miały się odbywać głównie w terenie, i to mnie skusiło. Poznałem też wielu ciekawych ludzi, miałem okazję postrzelać i to znacznie więcej, niż się spodziewałem. Teraz w WOT już nie jestem, bo kiedy spodziewaliśmy się czwartego dziecka, żona postawiła mi ultimatum. Może to i lepiej, bo dosłownie dwa miesiące po mojej decyzji o wypisaniu się z formacji rozpoczął się tzw. kryzys migracyjny na naszej wschodniej granicy.

n To brzmi, jakby czuwała nad panem Boska Opatrzność.

Tak to postrzegam, jak w przypadku wielu innych wydarzeń w moim życiu.

n Co pana najbardziej pociąga w Zubrzycy?

Sam nie wiem – miejsce, ludzie, wspomnienia. To, że stąd wyszedłem, tu wyrosłem. Każdy zakątek dobrze znam, wszystko mi się z czymś kojarzy. I to raczej z czymś pozytywnym. Innym powodem był fakt, że moi rodzice wchodzą w słuszny już wiek. Kiedy mieszkaliśmy w Olsztynie, mogłem ich odwiedzać maksymalnie cztery, pięć razy w roku. To było dla mnie za mało. Poza tym dzieci też potrzebowały kontaktu z dziadkami.

n I postawiliście na wieś w pełnym znaczeniu tego słowa. Mam na myśli uprawę roli, ekowarzywa, kury.

Nie chcemy być tylko mieszkańcami wsi, chcemy być rolnikami. Jeśli chodzi o warzywa, to siejemy ich dużo, raczej dużo za dużo jak na własne potrzeby. Ale jesteśmy mocno uzależnieni od pogody, od tego, czy w danym roku jest dużo szkodników. W minionym roku na przykład był dobry sezon na buraki, więc oprócz tego, że siebie zaopatrzyliśmy na całą zimę, to ponad 200 kg surowych buraków sprzedaliśmy. Moja żona uwielbia też robić przetwory do słoiczków. Zarejestrowała nasze gospodarstwo w ramach rolniczego handlu detalicznego i próbuje ruszyć z tymi słoiczkami na szerszą skalę.

n Trzymam zatem kciuki za powodzenie. Muszę jednak dopytać, bo jest pan prawnikiem, ta praca wymaga sporo skupienia, czasu. Jak się panu udaje to wszystko godzić?

Dużym plusem jest forma wykonywania zawodu, bo jestem radcą prawnym zatrudnionym na etacie w urzędzie w Sokółce, a to dużo ułatwia. Nie jestem aż tak bardzo obciążony psychicznie i czasowo pracą, jak typowi prawnicy kancelaryjni, zwłaszcza tacy, którzy prowadzą kancelarie jednoosobowe i dużą część pracy muszą wykonywać samodzielnie. Ja mam normowany czas pracy i staram się nie zabierać jej do domu, tak bym czas po pracy mógł poświęcić w całości na rodzinę, gospodarstwo, dodatkowe zajęcia.

n No właśnie, skoro o tym mowa… Jest pan organistą w miejscowym kościele.

To jest z jednej strony pasja, z drugiej strony powołanie, bo tak to traktuję jako człowiek wierzący. Mam przy tym także możliwość rozwoju duchowego i robienia tego, co lubię, zarówno muzycznie, jak i liturgicznie. Z tym się też wiąże ciekawa historia. Dosłownie pół roku po naszej przeprowadzce tutaj na wieś w niewyjaśnionych okolicznościach zrezygnował poprzedni organista i to w okresie Bożego Narodzenia, a wiadomo, że nie jest to dobra pora na przygnębiającą ciszę w kościele. No i parafianki, które pamiętały mnie jeszcze jako małego chłopca, który kiedyś się uczył grać na organach, zasugerowały księdzu proboszczowi mnie jako nowego organistę. Podjąłem się tej misji i jestem z tego bardzo zadowolony, parafianie chyba też.

n Jakie ma pan dalsze plany związane z wsią? Słyszałam coś o koniach…

Plany są duże i ambitne, bo jak to mówią, warto mieć marzenia. Plan najbliższy to jest zaopatrzenie nas w piwnicę ogrodową, tzw. ziemiankę, żebyśmy mieli gdzie przechowywać płody rolne i słoiczki żony, bo w tej chwili zajmują nam one dużą część salonu, zamiast np. telewizora, bo tego u nas w ogóle nie ma. Plan numer dwa to chciałbym zbudować szklarnię, żeby okres uprawy można było trochę bardziej rozciągnąć w czasie. A z tych dalszych planów to właśnie konie. To jest jeszcze moje marzenie z czasów dzieciństwa, bo mój dziadek hodował konie, ale niestety ostatniego sprzedał, jeszcze zanim się urodziłem. Chciałbym więc w przyszłości, też niejako w hołdzie dziadkowi, kupić dwa konie i jakąś bryczkę do nich oraz siodła.

n Jak rodzina się w tym wszystkim odnajduje? Praca na wsi to nie jest praca od do, wymaga dużo zaangażowania i energii. Ciekawi mnie, jak pozostali domownicy postrzegają życie na wsi?

Przypomniała mi się koszulka z takim napisem: „Rolnik nie odpoczywa, kiedy się zmęczy, rolnik odpoczywa, kiedy skończy”. W tym haśle streszcza się w zasadzie cała istota pracy na roli, która na pewno jest ciężka. Moja żona jednak ją lubi, zresztą często mi mówi, że wolałaby iść do ogrodu ogarniać warzywa, a ja żebym się lepiej dziećmi zajął albo w domu posprzątał. I ja to doskonale rozumiem. Z dziećmi z kolei jest tak, że trójka to są dzieci urodzone w mieście i musiały się nauczyć życia na wsi. Co pewien czas pytamy je kontrolnie, jak im się mieszka tutaj, czy nie tęsknią za Olsztynem. Z dużą ulgą mogę powiedzieć, że ani razu nie zdarzyło się, żeby padła odpowiedź, że jest im gorzej i że wolałyby wrócić do miasta.

n Kiedy pana słucham, odnoszę wrażenie, że jest pan naprawdę bardzo szczęśliwym i spełnionym człowiekiem. Nie wiem, czy to kontakt z naturą sprawia, że bije od pana taki spokój?

Na wsi człowiek wstaje jak najwcześniej, żeby skorzystać z dnia i ze słońca, co wprowadza pewien porządek i harmonię. Duża zależność od pogody czy pór roku uczy pokory i na każdym kroku pozwala się przekonać, że nie na wszystko mamy wpływ. Z drugiej strony pomaga mi też moja druga profesja – praca organisty. Często uczestniczę w pogrzebach i mimo że są to bardzo smutne uroczystości, to uświadamiają mi, że niezależnie od tego, co w życiu robimy, jak bardzo się czymś przejmujemy i jak bardzo dążymy do osiągnięcia celu, to i tak wszyscy skończymy tak samo. To też pozwala mi złapać taki zdrowy dystans do życia, żeby nie martwić się tym, na co nie mam wpływu, i skupić się na tym, co zależy ode mnie: na rodzinie, żeby nie psuć tego wspólnego czasu. Może więc z tego wynika mój spokój. A szczęśliwy na pewno też jestem, bo mam wszystko, czego potrzebuję, czuję się spełniony jako mąż, ojciec, rolnik, nawet jako radca prawny. Zresztą, wbrew pozorom, zawody rolnika i radcy prawnego wykazują pewne podobieństwa. Weźmy na przykład takie wyrzucanie obornika. Przecież chyba każdy członek naszego samorządu radcowskiego miał w karierze przynajmniej jedną taką sprawę, o której bez ogródek mówił, że jest to przysłowiowe „rzeźbienie w g…” (śmiech). Zdarzają się na szczęście też takie momenty, kiedy czerpię z pracy zawodowej dużą satysfakcję, zwłaszcza kiedy mogę pomóc znajomym pro bono i widzę tego efekty. Wiem wtedy, że lata nauki i pracy przyczyniły się do czegoś dobrego. Nie jest to może tak fajne jak patrzenie, jak rosną nasze dzieci, kury albo warzywa, które się zasiało i zaczynają kiełkować, ale też daje radość.

Rozmawiała Marlena Felisiak