Rozmowa z Jackiem Szajerem, radcą prawnym z OIRP w Rzeszowie, podróżnikiem, miłośnikiem motocykli i… aktorem.
Jacek Szajer
Absolwent Wydziału Prawa UJ, karierę rozpoczął od aplikacji prokuratorskiej (1985–1988, z roczną przerwą na służbę wojskową), pracował w prokuraturze (1988–1997), a od 1997 r. prowadzi własną kancelarię radcowską w Łańcucie.
To może zacznijmy od motocykli. Kiedy to się zaczęło?
Myślę, że pewne znaczenie miały geny, bo mój ojciec także jeździł motocyklem. A ja od zawsze o nim marzyłem. I to o takim z prawdziwego zdarzenia, a nie o wszechobecnych w czasach mojej młodości WFM-kach i SHL-kach. Ale od czegoś trzeba było zacząć i jako pierwszy pojawił się motorower Romet ze swoją zabójczą pojemnością 50 cm3. Jeździliśmy nim razem z bratem w zasadzie w każdych okolicznościach i tylko duże opady śniegu mogły nas do tej jazdy zniechęcić. To był koniec szkoły podstawowej, w każdym razie miałem już kartę motorowerową i dosiadałem naszego rometa całkiem legalnie. Aż do czasu, gdy go nam ukradli.
Znalazł się?
Nie, ale kupiliśmy kolejny, bo na nic innego nie było nas stać. Wiedziałem o tym dobrze, bo przeglądałem japońskie katalogi motocyklowe i miałem świadomość, ile te cuda kosztują. Mogłem godzinami wpatrywać się w te piękne maszyny, ale realnie pozostawał motorower. Aż do czasu.
Udało się?
W czasie wakacji, już na studiach prawniczych, pracowałem fizycznie w okolicznych cegielniach, trochę kasy dołożyła mi mama i kupiłem jawę 350. To już była poważna maszyna i długo na niej jeździłem. Pojechałem nią na egzamin prokuratorski, co wywołało dużą sensację wśród koleżanek i kolegów. Dojechałem i zdałem. A potem motor na jakiś czas zniknął z mojego życia.
Co się stało?
Ożeniłem się, trzeba się było trochę ustatkować, urządzić. Były inne priorytety, ale motocykle szybko do nas powróciły. Mówię do nas, bo moja żona także ma prawo jazdy na każdego rodzaju motocykl, lubi je, a mnie w tej pasji wspiera. Właściwie wszędzie jeździmy razem. Jak gdzieś przyjechałem bez niej, to wszyscy pytali, co się stało. Często wyciągała mnie na przejażdżkę. „Może byśmy tak wyskoczyli w Bieszczady?” – mówiła. I ruszaliśmy.
Ale nie tylko w Bieszczady?
Zjechaliśmy całą Polskę, góry, morze. Wszędzie byliśmy. Pojechaliśmy również do ówczesnego NRD, gdzie złapał nas niesamowity deszcz, a nie były to czasy, w których dostępne były nieprzemakalne kombinezony motocyklowe. Po trzech dniach moknięcia kupiliśmy sobie takie pomarańczowe kurtki, które nosili tam chyba robotnicy drogowi. I udało się wrócić. Z tymi kurtkami wiąże się jeszcze inna opowieść. Pojechaliśmy w nich w Bieszczady i trochę mnie zdziwiło, że droga jest pusta, a na skrzyżowaniach stoją milicyjne radiowozy. Przestałem się dziwić, gdy dogoniliśmy kolarski peleton. Wszyscy brali nas, w tych naszych kurtkach, za pojazd należący do kolumny wyścigu. Nigdy tak szybko nie dojechaliśmy w Bieszczady. Ale, jak to zwykle bywa, jawa od nas odjechała, bo znów pojawiły się inne priorytety.
Życie?
Tak. Inne wydatki, niedokończony dom, w którym zamieszkaliśmy. Ale motocykl w tyle głowy ciągle był.
Aż się znów pojawił. W jakich okolicznościach?
Mieszkamy w Łańcucie. Któregoś dnia wybrałem się do Rzeszowa i – trudno powiedzieć, jak to się stało – wylądowałem w komisie motocyklowym. A tam stała yamaha, z wszystkimi bajerami, tempomatem, radiem. No piękna. Na dodatek w dobrym stanie i nie taka znów droga. Zadzwoniłem do żony, która tego dnia też była w Rzeszowie, by zajechała do komisu. Powiedziała, że nie będziemy kupować żadnego motoru, ale i tak pojechała. W efekcie usłyszałem: „Wiem, o którym motorze mówiłeś. Kupujemy!”.
To był motor z wyższej już półki. Była różnica?
Oczywiście! To była rzadka w naszym kraju, wspaniała maszyna. Byliśmy nią w Rzymie, pojechaliśmy do Słowacji, przejechaliśmy Rumunię, w której trafiły nas upały blisko
40-stopniowe. Już nie dało się jeździć w motocyklowej kurtce, ale kraj piękny i przyjazny. Wszystko było dobrze aż do przykrego wypadku. Na bocznej, mokrej drodze – jechałem bardzo powoli – ktoś z przeciwka omijał drogowe dziury i nagle znalazł się na moim pasie drogi. Zahamowałem gwałtownie i położyłem motocykl. Nic wielkiego się nie stało, ale zawsze. Ta yamaha nie miała ABS-u i przy swym dużym ciężarze w takiej sytuacji była bez szans.
Rozumiem, że straciła u pana szanse…
Tak. Już wiedziałem, że trzeba kupić motocykl z ABS-em. Wybór padł na BMW RT. Bardzo dobra maszyna, ale nie mój egzemplarz. W drodze do Portugalii odmówił współpracy w południowej Francji. Zostawiłem go w serwisie, dalej pojechałem z kolegą, a motocykl wrócił na lawecie. Oddałem go w komisie i kupiłem młodszy model, który mam do dziś. Chociaż…
Coś nowego?
Czasami sobie myślę. Moja żona trochę narzeka na komfort jazdy na tylnym siedzeniu, więc sam pan rozumie…
Oczywiście. Ale nie samym motorem pan żyje. Kamperem też da się jeździć…
To też chyba sprawa genów, bo mój ojciec miał przyczepę „Niewiadówkę”. W 1999 r. urodziły się nam bliźniaki i doszliśmy do wniosku, że najwygodniej z nimi będzie podróżować, holując przyczepę. Kupiliśmy większą, potem kolejną. Chorwacja, Włochy, Rumunia, Grecja nie miały przed nami tajemnic. Aż dojechaliśmy do kampera. Najpierw był leciwy fiacik, a potem już nowszy i wygodniejszy sześcioosobowy ford. Ale to przyczepą holowaną przez mitsubishi pajero odbyliśmy niezwykłą podróż.
Dokąd?
Byliśmy w kilka przyczep w Petersburgu. To był 2012 r., więc czasy zupełnie inne. Wszyscy zdecydowali się wracać do Polski, a ja miałem taką idée fixe, żeby pojechać do Murmańska. Ruszyliśmy i szybko rozerwałem oponę na jakimś żelastwie zrzuconym na ziemię. Taka opona była niedostępna. Jechać więc bez zapasu czy nie… Pojechaliśmy i nic złego już się więcej nie wydarzyło.
Było bezpiecznie?
Tak. Spotkaliśmy się z dużą życzliwością. Nieznajomi pomagali nam zmienić koło, dwóch skośnookich obywateli Rosji pilotowało nas do warsztatu wulkanizacyjnego i obdarowało zebranymi przez siebie grzybami. Nie zatrzymywała nas policja, co oznacza, że nikt nie chciał od nas żadnych łapówek. Jestem pewien, że dziś by już tak dobrze nie było.
Jak podróżować – to na całego. Bo podobno pan też żegluje…
Patenty – najpierw żeglarza, a potem sternika motorowodnego – zrobiłem dawno, ale teraz, kiedy mój syn polubił żeglarstwo i zdobył uprawnienia, wróciłem do tego. Mazury we wrześniu czy przepiękna Pętla Żuławska to niezapomniane doznania. Przygotowuję się do egzaminu na sternika morskiego i w czasie jednego z rejsów widziałem słynny przekop łączący Bałtyk z Zalewem Wiślanym. Ogrom tej inwestycji poraża. Przepłynąłem też Odrę – to już motorówką z Wrocławia do Zalewu Szczecińskiego. Pływaliśmy również na pojezierzu brandenburskim, które jest bardzo piękne, ale mało przyjazne: trudno obcemu znaleźć miejsce w marinie.
Kiedy pan na to wszystko znajduje czas?
Sam się nad tym zastanawiam. Doba ma 24 godziny i trzeba je dobrze wykorzystać. Znalazłem jeszcze czas na teatr.
To znaczy?
W Łańcucie mamy duże tradycje teatralne. W 1945 r. powstał teatr Lutnia, który z czasem uzyskał status teatru prawie zawodowego. Jako pierwsze przedstawienie wystawiono „Zemstę” Aleksandra Fredry i w kilku spektaklach wziął udział legendarny Ludwik Solski. Teatr został reaktywowany trzy lata temu. Pierwszą premierą był spektakl „Dawniej były takie czasy” – jasełka trochę inaczej potraktowane. A kolejną miała być „Zemsta” właśnie. Pojawiło się ogłoszenie, że poszukują aktorów, i się zgłosiłem. Próby miały być wieczorem, więc zamiast oglądania telewizji… W lutym zaczęły się próby. Elżbieta Winiarska, reżyser przedstawienia, znakomicie potrafiła pokazać nam, amatorom, jak poruszać się na scenie. Podobno dobrze wszystko poszło, a krytyk teatralny z Uniwersytetu Jagiellońskiego powiedział, że po raz pierwszy widział „Zemstę”, na której się nie nudził.
A karierę prawniczą zaczął pan od aplikacji prokuratorskiej…
…a od 1997 r. jestem radcą prawnym. Z wyjątkiem krótkiego epizodu na etacie prowadzę własną kancelarię prawną.
Rozmawiał Krzysztof Mering