Mam swoją odskocznię od rzeczywistości

0
Fot. Archiwum P. Pudełkiewicz

Rozmowa z Patrycją Pudełkiewicz, radcą prawnym z OIRP w Rzeszowie, członkinią Zespołu Pieśni i Tańca Karpaty oraz pasjonatką dziergania na drutach.

Fot. Archiwum P. Pudełkiewicz

Patrycja Pudełkiewicz

Pochodzi z Leżajska, od 10 lat mieszka w Rzeszowie, gdzie skończyła studia i aplikację radcowską. Należy do Okręgowej Izby Radców Prawnych w Rzeszowie. Współpracuje z kancelarią Tokarczyk i Partnerzy, gdzie zajmuje się głównie prawem ochrony środowiska i obsługą przedsiębiorców.  Uwielbia czytać książki, zwłaszcza polską fantastykę, i grać w gry komputerowe.

Co było pierwsze: taniec czy prawo?

Oczywiście, że taniec. To się wszystko zaczęło dawno temu, w szóstej klasie szkoły podstawowej. Wtedy dołączyłam do zespołu Mała Ziemia Leżajska i kontynuowałam tę przygodę w zespole Ziemia Leżajska przez mniej więcej 10 lat, aż do studiów.  Później zrobiłam sobie przerwę i dopiero w zeszłym roku wróciłam do tańców, z czego bardzo się cieszę.

Dlaczego ta przerwa była tak długa?

Studia były wymagające, aplikacja także, a kiedy już znalazłam czas, żeby wrócić do tańca ludowego, to jedynymi zespołami, jakie znałam, były zespoły, w których tańczyła głównie młodzież. Były też zespoły dla studentów, a później długo, długo nic. W końcu jednak znalazłam Zespół Pieśni i Tańca Karpaty, gdzie tańczą ludzie w moim wieku. I to był strzał w dziesiątkę.

Co pani daje taniec?

Praca radcy prawnego jest dosyć angażująca, czasowo i mentalnie. Taniec jest dla mnie pewnego rodzaju odskocznią, katalizatorem stresu, źródłem dopaminy i motywatorem do tego, żeby znaleźć balans między pracą i życiem prywatnym. Poza tym ludzie, którzy tańczą w zespole ludowym, tworzą fantastyczną atmosferę. Przychodzą na próby pełni pasji i zaangażowania, które się udzielają.

Kto przeważa w zespole ludowym – kobiety czy mężczyźni?

Zawsze jest problem z chłopakami. Jest ich mało, bo istnieje jakieś dziwne przekonanie, że taniec, a zwłaszcza taniec ludowy, nie jest ciekawy. Tymczasem ja uważam, że w tańcu ludowym to właśnie panowie mają więcej do pokazania na scenie. Dlatego przy okazji chętnie zaapeluję do panów, żeby się przekonali do tańca ludowego, bo to też uczy podstaw – kroków, rytmu, obrotów, które można później wykorzystać na innych imprezach.

Ale takie próby to też duży wysiłek fizyczny. Nie bywa pani zmęczona?

Próby  odbywają się tylko dwa razy w tygodniu, a ja dopiero się uczę wszystkich układów. Mamy całkiem spory repertuar i te układy są faktycznie wymagające, często skomplikowane, więc obecność na próbach jest w zasadzie konieczna. Ale z tym jest tak samo, jak z innymi zajęciami sportowymi. Pozwalają na chwilę zapomnienia i relaksu. Jednocześnie przy okazji fajnie fizycznie męczą i dają sporą dawkę ruchu, co przy pracy siedzącej jest bardzo wskazane.

Ciekawi mnie, skąd się wziął u pani pomysł akurat na taniec ludowy. Nie jest to popularna forma, zwłaszcza wśród młodych ludzi.

Okazuje się, że to u mnie rodzinne. Moja mama też tańczyła w liceum w zespole ludowym, o czym wcześniej nie wiedziałam. To wyszło przypadkiem, kiedy znalazłam jej zdjęcie w takim samym stroju jak mój z czasów Ziemi Leżajskiej. Ale w tańcach ludowych mamy też do czynienia z ciekawą choreografią, którą się przyjemnie ogląda, a jednocześnie można sobie pozwolić na pewną swobodę. Jeśli przyjrzymy się wykonaniom takich zespołów, jak Śląsk czy Mazowsze, to ich układy są bardzo stylizowane. W ich wykonaniu np. tańce rzeszowskie wyglądają zupełnie inaczej, niż kiedy my je tańczymy. I to jest fajne. Chyba właśnie ta różnorodność mnie pociąga.

No właśnie różnorodność… Co jest wyjątkowego w polskich tańcach ludowych?

Fot. Archiwum P. Pudełkiewicz

W naszym kraju mamy ogromne bogactwo regionów, co przekłada się również na tańce. Na samym Podkarpaciu regionów mamy kilka, jeśli nie kilkanaście. Mamy tańce rzeszowskie, obejmujące tańce z Rzeszowa, ale mamy jeszcze w Rzeszowie tańce staromiejskie, czyli obejmujące tańce ze Staromieścia, które jest aktualnie dzielnicą Rzeszowa. Mamy tańce z okolic Łańcuta, z okolic Przeworska, mamy tańce gorlickie, lasowiackie i coś by się na pewno jeszcze znalazło. W każdym z tych regionów są różne poleczki, różne obereczki, wszystko jest inaczej tańczone i śpiewane.

Dla porównania tańce bałkańskie karpackie czy z innych krajów są bardzo podobne, niewiele się od siebie różnią. U nas tymczasem każdy region to inna historia.

Wiem, że macie, jako zespół, na koncie wiele sukcesów i jesteście rozpoznawalni. Może pani powiedzieć coś więcej?

Ostatnio na festiwalu Katarzynki zdobyliśmy drugie miejsce za nasz układ tańców rzeszowskich. Byliśmy też na festiwalu w Słowacji, na zaproszenie miasta Dubnica nad Vahą. Tam właśnie miałam okazję się przyjrzeć innym zespołom – ze Słowacji, z Węgier, z Rumunii. Wyróżnialiśmy się na tym tle.

Ciekawostką na przykład jest to, że za granicą festiwale folklorystyczne cieszą się bardzo dużą popularnością. W Rumunii po występie podeszły do nas małe dziewczynki z kolorowymi zeszytami i prosiły nas o autografy i zdjęcia. To było bardzo miłe. Nasze polskie tańce ludowe za granicą się ludziom bardzo podobają.

Jesteście też zapraszani do udziału w wydarzeniach zewnętrznych. Jakich na przykład?

Regularnie jesteśmy zapraszani na różne eventy w okolicy. Ostatnio z koleżanką i kolegą z zespołu wystąpiliśmy także w teledysku sanockiej orkiestry górniczej z okazji 70-lecia jej istnienia.

Sami przygotowujemy się też do obchodów naszego jubileuszu – 25-lecia istnienia zespołu, który wypada w październiku. Chcemy zaprezentować wszystkie układy, które mamy w repertuarze. Będzie to występ z udziałem absolwentów, więc czeka nas bardzo dużo pracy, ale nie mogę się tego doczekać. Będziemy mieli duży koncert w filharmonii. Tutaj wtrącę ciekawostkę – na takich jubileuszach zwykle na widowni pojawiają się też delegacje innych zespołów, które przybywają w swoich strojach ludowych. Kolorowo jest zatem nie tylko na scenie, ale także na widowni. Mam nadzieję, że u nas też tak będzie.

Pani również robi na drutach… Czy jest jakaś korelacja pomiędzy tymi dwiema pasjami?

Nie, nie ma żadnej korelacji. Chusty mamy haftowane. Jeśli chodzi natomiast o robienie na drutach, to ta pasja trwa od niedawna. Lata temu nauczyła mnie robić na drutach babcia, ale ta wiedza całkowicie uleciała mi z głowy. Któregoś dnia jednak doszłam do wniosku, że wypadałoby robić przed telewizorem coś innego niż scrollowanie telefonu, i pomyślałam właśnie o drutach. Kupiłam je, zamówiłam włóczkę, zaczęłam działać, ale okazało się, że nie jest to takie proste. Na szczęście w Internecie znalazłam mnóstwo filmików oraz grup w social mediach, które zrzeszają fanki dziergania, więc powoli, małymi krokami zaczęłam się uczyć na nowo i tworzyć kolejne dzieła. Mam już za sobą kilka czapek, szalików i jestem na etapie swetra numer cztery.

Ale przy okazji przeglądania grup socialmediowych poświęconych drutom pojawił się ciekawy wątek dotyczący praw autorskich. Podczas dyskusji na jednej z takich grup publikowanych przez zagraniczne autorki, głównie ze Skandynawii, dowiedziałam się, że w Norwegii wzory na drutach są chronione prawem autorskim i to na poziomie ustawowym. Autorzy wzorów otrzymują za nie tantiemy.

Fot. Archiwum P. Pudełkiewicz

A jak jest u nas?

Niestety nasza sztuka ludowa jest ogólnodostępna – każdy może z tych zasobów korzystać. Trzeba by ustalić autora, który dany wzór stworzył, dopiero wówczas przysługiwałaby mu ochrona wynikająca z naszego prawa autorskiego. Jednak sztuka ludowa była tworzona ponad 100 lat temu, najczęściej na wsiach, więc te twórczynie pozostały anonimowe.

Chciałaby to pani jakoś usystematyzować?

Bardzo bym chciała, żeby kobiety, które tworzyły hafty na poduszkach, chustach, zaistniały w przestrzeni publicznej jako autorki tych dzieł. Bo zasłużyły na to. Jednak z uwagi na czas, który minął, wiem, że będzie to niezwykle trudne, mimo ogromu pracy etnografów. Oczywiście mamy coś takiego jak lista dziedzictwa niematerialnego kultury w Polsce i poszczególne elementy są tam wpisywane. Sprawdzałam jednak ostatnio, jak wygląda proces certyfikacji produktów regionalnych, i jest tu dosyć spora dziura prawna. Nie jest to uregulowane na poziomie ustawowym czy nawet ministerialnym. Przynajmniej ja się nie spotkałam z żadnym podmiotem, który zajmowałby się stricte kulturą ludową. A mamy przecież mnóstwo rękodzielników, którzy tworzą przepiękne przedmioty. Warto byłoby ich pracę usystematyzować i powołać jakąś instytucję, która faktycznie nadawałaby te certyfikaty.

Rozmawiała Marlena Felisiak