W XIX w. grudzień był miesiącem szczególnym. Ludzie wykonujący prozaiczne zawody – niezauważani przez wielkich tego świata – mogli mieć nadzieję, że przy okazji świątecznej tradycji zatrzyma się na nich oko hrabiego z grubym portfelem. Zbliżały się przecież mikołaj, Boże Narodzenie i Nowy Rok, a w te wyjątkowe dni bogaci otwierali swoje serca i kiesy w imię dobroczynności.
Teatralni „afiszerowie i lożmajstrowie” zamawiali więc w drukarniach noworoczne życzenia, by roznosić je po domach tych, których widywali w teatrze, sami będąc niezauważonymi. Tego typu dokumenty życia społecznego zachowały się w zbiorach Muzeum Krakowa. Cóż za cudowna lektura życia codziennego w dawnych czasach – urocze wierszyki pisane na pożółkłym papierze zgodnie z zasadami rymu częstochowskiego. Ich treść nie pozostawiała wątpliwości, że oto ubodzy przypominają o swoim istnieniu. Były życzenia, czas na prezenty. W „powinszowaniu” z 1823 r. w ostatniej zwrotce można było przeczytać:
Cóż to będzie za radość w duszy Afiszera!
Gdy ujrzy czarującą wszystkich gotówkę?
Podwoi się w nim żądza służenia Wam szczera,
a tymczasem – a conto – prosi o złotówkę.
Z omawianym tematem doskonale koresponduje poniższa grafika odnaleziona przeze mnie w „Kłosach” z 1880 r. (nr 757), podpisana „Powinszowania noworoczne roznosiciela dzienników”. Oto widzimy na niej kilkuletniego chłopca, który powinien chodzić do szkoły, a nie zarabiać na życie roznoszeniem gazet. Czy dostanie coś w związku ze składanymi życzeniami?
Posługacze kościelni z rózgą
W grudniu „swój dzień” mieli także „posługacze kościelni” i zakrystianie. Jak wspomina Ambroży Grabowski (ur. 1782 r.),
ubierali się w stroje księży, na głowę zakładali infułę ze złotego papieru, przyprawiali sobie brodę z lnu i w stroju prawie biskupa odwiedzali domy, w których były dzieci.
Nikt ich nie zapraszał, przychodzili sami, taka była tradycja. Kazali maluchom zmówić pacierz, dawali łakocia, jabłka, orzechy, „za co znowu na boku przyjmowali małe honorarium”. Wizyta miała przy okazji charakter pedagogiczny, nie obywało się bez pogadanki na temat tego, że należy być grzecznym, a zdarzało się, że i rózgą biskup przyłożył dla lepszego wyłożenia tematu. Czasem rózgą dostała też służąca, jeżeli były na nią skargi, wspominał A. Grabowski[1]. No cóż, w XIX w. bili wszyscy wszystkich: nauczyciele i rodzice dzieci, panowie chłopów, właściciele fabryk robotników. Jednym słowem Polska kijem stała. Z wątkiem tym doskonale koresponduje poniższa widokówka. Widzimy na niej świętego okładającego dziecko z takim przejęciem, że nawet rodzice wpadają w przerażenie. Reliktem dawnych zwyczajów było przypinanie dzieciom pod koniec
XX w. do prezentów złoconych rózg, co jeszcze ja pamiętam, a zapewne i niejeden czytelnik tego artykułu.
Chętnych do świątecznego zarobku było więcej, zdarzało się, że domy razem z biskupem odwiedzał anioł, diabeł bądź dziad w łachmanach. Choć czeredzie tej przewodniczyła osoba duchowna, nie zawsze świeciła ona przykładem.
Ambroży Grabowski wspominał, że władza musiała niekiedy poskramiać ich działalność, tj. „nadużycia, których się niekiedy św. Mikołaj i jego towarzysze dopuszczali, zabierała i jego, i anioła z dziadem do kozy”[2]. Ubolewać należy, że w tym fragmencie wspomnień autor okazał się tak oszczędny w słowach i nie rozwinął tematu. Milczenie nie zawsze jest złotem!
Kolędnicy z szopkami
Kolejną grupą zawodową, która miała prawo liczyć na to, że oto w święta los sypnie złotówką niczym śniegiem, byli kolędnicy chodzący z szopkami. W Krakowie przybierały one niejednokrotnie misterną postać, stając się dziełami sztuki. Do dziś te najpiękniejsze przechowywane są w Muzeum Krakowa. Twórcami kunsztownych scen z Betlejem byli murarze i pracownicy budowlani z przedmieść Krakowa. Sezonowość tych zawodów sprzyjała szukaniu dodatkowych źródeł zarobku w okresie zimowym, kiedy pracy na budowie było niewiele.
Modowe i obyczajowe ewolucje świętego mikołaja
Gdy patrzymy na dawną ikonografię, nie ma wątpliwości, że na przestrzeni wieków święty mikołaj przeszedł modową ewolucję. W XIX w. nosił strój biskupa, co było zgodne z prawdą historyczną – był przecież biskupem Miry. Czasem przywdziewał też strój mnicha. Nie zakładał sukien w jednym kolorze, bywało, że ubierał się na zielono, niebiesko… Nie to, co dziś, gdy czerwone wdzianko, wielki brzuch i biała broda są jego „mundurem”. A do tego jakby złagodniał, nie wywija już rózgą na wszystkie strony świata, nie odpytuje dzieci z popełnionych grzechów, starając się dopasować do zasad bezstresowego wychowania. No cóż, jakie czasy, taki mikołaj.
Święta we wspomnieniach naszych przodków
Eleonora Gajzler wspominała, że w okresie Bożego Narodzenia choinki sprzedawano na krakowskim Rynku od strony
ul. Siennej. Przypominał on las. „Między drzewkami pozostawiano ścieżki, po których chodzili kupujący. […] Naturalnie ustawiano i kramy z banieczkami i innymi świecidełkami, łańcuchami, świeczkami i wszelkim innym towarem potrzebnym do przystrojenia drzewka. […] Wreszcie Wigilia. Tyle przygotowań – zapach wanilii, róży, skórki pomarańczowej, czekolady, migdałów palonych […]. Sama kolacja niezapomniana – odświętnie nakryty stół, uroczyste oświetlenie: lampa i dwa wielkie srebrne kandelabry, których świece rzucały łagodny blask. Cała rodzina zgromadzona, uśmiechnięta, spokojna i szczęśliwa. Po kolacji grali kolędy, matka na fortepianie lub ojciec na fisharmonii. Wszyscy śpiewali. Pod pięknie ubraną choinką, stojącą w gabinecie ojca na każdego domownika czekał prezent”.
[1]Rękopis Ambrożego Grabowskiego w zbiorach Archiwum Narodowego, 29/679/8, k. 1267.
[2] Rękopis Ambrożego Grabowskiego w zbiorach Archiwum Narodowego, 29/679/8, k. 1267.