Azory, Pimpusie, Reksie… Łączy je jedno. Niezależnie od imion, jakie noszą, długości wąsów, pyszczka czy ogona potrafią obdarzyć nas bezgranicznym oddaniem. Często w ich oku możemy odnaleźć więcej miłości niż w oku człowieka obsypanego bogactwem. W październiku przypada Światowy Dzień Zwierząt. To dobry moment na opowieść o tym, jak psy były traktowane w XIX w.

Na wsiach i wśród warstw niższych bez wątpienia wiodły pieskie życie, o czym pisałam we wcześniejszym artykule. Dziś skupmy się na drugiej – jaśniejszej stronie medalu. Były i takie domy, w których czworonogi żyły po królewsku. Chodzono z nimi do fotografów, zamawiano portrety u malarzy, a nawet biżuterię z ich wizerunkiem. Prym pod tym względem wiodła Anglia. W kraju tym rozwinął się cały kierunek malarstwa polegający na portretowaniu pupili (jego przedstawicielami byli Charles Barber, Edwin Landseer, Arthur Elsley). W kolekcji Windsorów zachowało się bardzo dużo obrazów z psami. I trudno się dziwić, skoro królowa Wiktoria znana była z miłości do nich. Jej psiarnia liczyła od 70 do 100 zwierząt, czuwał nad nimi specjalnie zatrudniony opiekun.
Królowa była orędowniczką respektowania praw zwierząt i sprzeciwiała się okrucieństwu wobec nich. Została patronką Królewskiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt, które powstało w 1824 r. Organizacja ta istnieje do dziś.
Dżimuś – stały bywalec biblioteki i teatru
Także w naszym kraju były psy rozpieszczane od ogona po dziurki w nosie. O niektórych pamięć przetrwała do współczesności. Jako przykład podać można miniaturowego charcika Dżimusia. Jego właścicielem był Karol Estreicher (ur. 1827 r.),
ojciec bibliografii polskiej i dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej (notabene prawnik z wykształcenia, po ukończonej aplikacji sędziowskiej). Dżimuś bez wątpienia był najbardziej wykształconym psem w Krakowie. Nie mogło być inaczej, skoro codziennie chodził ze swoim panem do biblioteki. Dzwoneczek zawieszony na szyi oznajmiał czytającym, że oto zbliża się pan dyrektor, który każdą książkę znał jak własną, więc doradził, polecił, a nawet czasem sam przyniósł. Odwiedzanie Biblioteki Jagiellońskiej nie było jedyną intelektualną rozrywką Dżimusia. Podobnie jak jego pan kochał chodzić do teatru, „biegał przodem i pierwszy zasiadał w loży”, wspominał wnuk Karola Estreichera. I jak dalej pisał. „Stał się w ostatnich latach życia dziadka nieodłącznym jego towarzyszem, z którym go fotografowano, z którym uwieczniono go także na oficjalnym portrecie umieszczonym w Bibliotece Jagiellońskiej. Dżimuś przeżył swego pana. Zachował dziwny zwyczaj, że rano uciekał do Biblioteki i węszył po jej salonach, a wieczór leciał czasem pod teatr. […] Otaczało go powszechne przywiązanie naszej rodziny i przyjaciół […]. Znali go doprawdy wszyscy w Krakowie i jeszcze dziś zdarza się, że ktoś mówiąc o moim dziadku wspomina jego Dżimusia”[1].
Arka Noego u Kossaka
W Krakowie znany z miłości do zwierząt był malarz Wojciech Kossak. Kochał wszystkie zwierzęta, a najlepiej, gdy były to konie. W swoim domu miał prawdziwą Arkę Noego. Jak wspomina jego córka Magdalena Samozwaniec – fruwały tu koliberki, kanarki i japońskie malutkie mewki. Po pokoju spacerował trznadel znaleziony kiedyś w ogrodzie ze złamanym skrzydłem. W klatce skrzeczały dwie papużki. Nie był to jednak koniec menażerii, bo oprócz zwierząt fruwających były jeszcze biegające i podskakujące. Na łóżku wylegiwały się dwa bulteriery z miną aniołków, koło pieca w pudełku mieszkały świnki morskie, na oknie stała salaterka z małymi wiślanymi żółwiami, a obok słoiczek z zieloną żabką. Jaki zapach musiał panować w domu Kossaków? Nie pytajcie. No i była jeszcze klacz, nazywana czule Sweet Heart, ta wprawdzie nie mieszkała w pokoju, ale „była tak rozpieszczona przez swojego pana, że przez otwarte drzwi od werandy wchodziła do salonu”[2].
Dzień Dobroci dla Zwierząt w Krakowie w 1939 r.
21 maja 1939 r., w Dzień Dobroci dla Zwierząt, ulicami Krakowa przeszedł pochód Związku Opieki nad Zwierzętami. Na trzy miesiące przed wybuchem drugiej wojny Kraków żył własnym rytmem, a mieszkańcy i żołnierze dumnie prezentowali swoje ukochane czworonogi. Za chwilę ten świat miał przesłać istnieć…
Pochówek w ścianie pałacu
Kolejnym przykładem miłości naszych przodków do zwierząt może być historia suczki mopsa o imieniu Gypsia, która była pupilką Wandy z Ossolińskich Jabłonowskiej. W ostatnim okresie swego życia mieszkała ona w pałacu Potockich na Rynku Głównym w Krakowie. Suczka odeszła za tęczowy most w 1889 r., a jej ciało włożono do skrzynki wraz z okolicznościowym pergaminem i zamurowano w jednej ze ścian pałacu (patrz powyżej).
Biżuteria z ukochanym zwierzakiem
Na zakończenie opowieści chciałabym wrócić do kraju, od którego ją zaczęłam, a mianowicie do Anglii. Jak wielkim uczuciem darzono w niej czworonogi, niech świadczy fakt, że sporządzano nawet biżuterię z ich wizerunkami. Do dnia dzisiejszego można kupić ją na zagranicznych aukcjach. W produkcji tego typu przedmiotów specjalizował się William Bishop Ford (patrz zdjęcia).
[1] Karol Estreicher (młodszy), Nie od razu Kraków zbudowano, Warszawa 1957, s. 35, 36.
[2] Maria Samozwaniec, Maria i Magdalena, Kraków, s. 175.































